Kiedy miałam lat piętnaście zostałam wegetarianką i byłam nią konsekwentnie przez kolejne dwanaście lat. Poniekąd dzięki temu nauczyłam się gotować, interesować się kulinariami (a poźniej przez kulinaria – winem), bo mama stwierdziła, że jak wydziwiam, to muszę sama sobie przyrządzać jedzenie. Bycie wegetarianką w Warszawie drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych to specyficzne kulinarne doświadczenie; były to jeszcze czasy kiedy w niektórych restauracjach jedyną bezmięsną ,,alternatywę” stanowił okropny, panierowany kotlet serowy z żurawiną albo naleśniki z serem. Potem to się powoli poprawiało.
Nie zmieniła się natomiast maniera – która jest jedną z rzeczy, których nigdy nie zrozumiem – upodabniania dań wegetariańskich do mięsnych: wszystkie te parówki sojowe, kotleciki z tofu, bezmięsne szynki, roślinne salami… Czy chodzi w tym o to, żeby biedny wegetarianin miał przynajmniej wrażenie, że je mięso skoro z jakiś względów go sobie odmawia? O stworzenie kolejnej namiastki, których tak dużo w naszych życiach? I dlaczego sami wegetarianie temu hołdują?
Sytuacja o tyle absurdalna, że warzywa nie muszą udawać mięsa, by doskonale smakować. We wszystkich rozwiniętych kulturach kulinarnych zajmują ważne miejsce. O ich bogactwie i różnorodności można się przekonać chociażby przyrządzając je według książek Yotama Ottoleghiego o wiele mówiących tytułach ,,Obfitość” i ,,Cała obfitość”.
Ostatnio zachwyciły mnie też sposoby przyrządzania warzyw w wegetariańskiej restauracji (i księgarni z bardzo dobrym wyborem książek o sztuce i o kulinariach) Libreria Brac we Florencji. Można tam np zjeść świetny ryż basmati z soczewicą, warzywami i imbirem, fantastyczne tortelloni faszerowane ziemniakami i dziką rukolą w sosie pomidorowym, pełne aromatów kolendry, kuminu i kurkumy, czy pyszne tagliatelle w zielonym sosie z cavolo nero i orzechów włoskich. Jedynym daniem, o którym można by (żartobliwie) powiedzieć, że coś udaje to niezwykle dobre spahagetti ,,nostalgia di mare”, w którym sos z bakłażana, kaparów, suszonych pomidorów z natką i z pangratatto nawiązuje (ale, właśnie: nawiązuje a nie: imituje) do morskiego smaku anchois.
Porcje są ogromne a ceny jak na Florencję dosyć umiarkowane.
Właśnie ciągle mnie to zastanawia po co wegetarianin, który niby odrzucił mięso i mięso dla niego jest be i fuj i jak można zabijać te biedne zwierzątka, ale co tam zamordowane stado marchewek baby jest git 😉 potrzebuje dania, które są nazwane mięsnie… Czy nie można po prostu zrobić kotleta z boczniaka, a nie schabowy z boczniaka, po co te kiełbasy czy parówki wege, czy flaki wege?
PolubieniePolubione przez 1 osoba