Do tej pory pisałam o procesie fermentacji w kontekście wina, ale wino nie jest jedynym napojem, który mu zawdzięczamy. Różne produkty przechodzą dzięki temu procesowi często dość radykalne przemiany i zyskują szczególne właściwości. Tak właśnie jest w przypadku kombuczy, napoju ze sfermentowanej herbaty. Herbata w wyniku tej przemiany staje się orzeźwiającym, gaszącym pragnienie napojem (musi być podawana schłodzona), o kwaskowo-drożdżowym smaku, z ciekawymi wytrawnymi nutami (często jej smak przypomina trochę wina naturalne i vice versa), delikatnie gazowanym i zawierającym ok. 0,5% alkoholu. Przypisywanych jest jej też niezwykle wiele – więcej niż herbacie niepoddanej fermentacyjnym zabiegom – właściwości prozdrowotnych.
Etymologia nazwy i historia pochodzenia kombuczy są dość zagmatwane. Pierwsze wzmianki o tym napoju pochodzą z chińskich rękopisów z czasów dynastii Jin datowanych na ok. 220 rok p.n.e. W XX wieku przez Rosję i Japonię kombucza dotarła do Europy. Była podobno popularna w krajach Europy Wschodniej przed drugą wojną światową. Wielka kariera Kombuczy zaczęła się jednak dużo później w Stanach Zjednoczonych wraz z modą na zdrowe odżywianie i ciągle trwa. Sama nazwa wywodzi się z języka japońskiego, ale oznaczała w nim co innego, a mianowicie napar z wodorostów. Kombucza, o której mówimy jest czarną (bądź zieloną czy też czerwoną) chińską herbatą, do której dodawany jest cukier i ,,grzyb herbaciany” (tzw. SCOBY, czyli Symbiotic Culture of Bacteria and Yeasts), dzięki któremu zaczyna zachodzić fermentacja ( trwa ona od 4 do 14 dni).
Kombucze są bardzo różne; można trafić bardzo dobrze, ale można też zrazić się przez napój zbyt ,,dziwny” i nieporządkowany w smaku. (Znowu nasuwa się analogia z winami naturalnymi). Ostatnio zdarzyło mi się pić świetną od KEFIR.HEADS – wyprodukowaną na bazie organicznej zielonej herbaty, bardzo orzeźwiającą, ale o bogatym smaku. Ideał na upalne lato.